wtorek, 22 marca 2016

Wypoczynek zorganizowany, czyli uniwersyteckie wycieczki!

Aktualnie piszę z Shikoku (dokładnie z pociągu relacji Tokushima – Takamatsu, chociaż słowo „pociąg” to lekkie nadużycie w przypadku popularnych tutaj tzw. One Man Car, a więc: z samotnego wagonu jadącego po torach między Tokushimą a Takamatsu), jednak minie jeszcze trochę czasu, zanim na blogu opiszę bieżącą wycieczkę (tak tak, nie nadrobiłam jeszcze zaległości, też się cieszę). Tym razem pozostajemy jednak w klimacie podróżniczym, a nawet wstąpimy na trochę właśnie na Shikoku (choć nie na główną wyspę, a jedną z malutkich do niej przynależących), mam zamiar bowiem napisać o WYCIECZKACH SZKOLNYCH, czyli wyjazdach, jakie organizuje nam (studentom zagranicznym) Handai. 

A więc: Handai na nas nie oszczędza, to trzeba mu przyznać. Albo właściwie ministerstwo na nas nie oszczędza. Co prawda nie mam wglądu w rachunki, ale biorąc pod uwagę to, ile płacimy za wycieczkę (do tej pory jedna, dwudniowa, kosztowała 3000 jenów, czyli trochę ponad stówkę; druga była na jeden dzień i całkowicie za darmo) i co w jej ramach dostajemy, muszą sporo dokładać. Szanuję. 

Pocztówkowe ujęcie zamku Himeji (ale to ja pstrykałam)
Pierwsza z wycieczek (26 – 27 listopada) obejmowała Himeji (a właściwie tamtejszy zamek, nazywany Zamkiem Białej Czapli, ponieważ elewacja jest bielutka jak śnieg, zwłaszcza po niedawnej renowacji), muzeum katan, nocleg w ryokanie nad brzegiem Seto Naikai (Morza Wewnętrznego) i dwa muzea sztuki współczesnej na wysepce Naoshima (należącej administracyjnie właśnie do Shikoku, choć geograficznie leży bliżej Honshū). Najbardziej cieszyłam się z tego zamku, ponieważ a. Zamki są fajne, b. Himeji jest jednym z fajniejszych, jeżeli nie najfajniejszym, na dodatek był pierwszym „prawdziwym” zamkiem (nie rekonstrukcją), który widziałam; po wycieczce na Shikoku ta liczba gwałtowanie wzrosła, ale Himeji nadal rządzi wizualnie, c. Podczas mojego poprzedniego pobytu w Japonii Himeji był myty (wspomniane prace renowacyjne) i nie można było go zwiedzać, więc miałam takie kokoro nokori (poczucie niespełnienia) związane z zobaczeniem go. Rzeczywiście, jest piękny, co było widać zwłaszcza kiedy niebo się rozchmurzyło i biel świetnie kontrastowała z błękitem. Co prawda wraz z nami to piękno podziwiało jakieś dwa miliony innych turystów, przez co wnętrze trzeba było zwiedzać, poruszając się w nieustającej procesji ludzi, ale trudno; wszyscy chcą zobaczyć. Jest też ogromny, przynajmniej w porównaniu z zamkami, w których byłam do tej pory – strasznie długo trzeba było wspinać się na górę. Jedyny minus (oprócz małej ilości czasu, jaki napięty program wycieczki przeznaczał na zwiedzanie w tym miejscu) to brak jakiejkolwiek ekspozycji we wnętrzu. Cały czas poruszasz się w gołych ścianach, a ileż można podziwiać konstrukcje z belek. Można to oczywiście zamienić w wartość: Himeji stał, jak stoi, bo przecież w dawnych czasach samurajowie nie wieszali na ścianach zdjęć i mapek. Nie chciałabym też, żeby zamienił się na przykład w zamek Osaka (to akurat rekonstrukcja), w którego wnętrzu jeździ winda i stoją automaty z napojami, ale ostrzegam: wnętrze Himeji jest puste. Co nie zmienia faktu, że warto zobaczyć.
Himeji w środku

Jeżeli chodzi o muzeum mieczy, jego najciekawszym elementem była działająca do dziś kuźnia i możliwość obserwacji, jak robi się taką katanę. Poza tym… No cóż, dużo mieczy, tyle. Pan przewodnik rzucał ciekawostki, na przykład wskazując nam, po czym poznać, że miecz był używany w walce (ma lekkie wyszczerbienie) i które z wystawionych ostrzy było używane do ścinania ludzi (jedno w całej ekspozycji), ale poza tym… Dużo mieczy, tyle. Poza tym katany wystawiane są zazwyczaj bez rękojeści, więc naprawdę widzisz TYLKO OSTRZE. Dla laika może zrobić się nudno po dwudziestym z kolei. Zainteresowani pewnie wyciągnęli z tej wizyty więcej.

Kolacja (pod przykrywkami jeszcze więcej jedzenia)
Po tych dwóch atrakcjach dotarliśmy do hotelu, gdzie w pełni zrozumiałam, że te trzy tysiące to była bardzo symboliczna kwota. Spaliśmy co prawda po 4 osoby w pokoju, ale za to był to w pełni japoński pokój, z tatami, futonami, yukatami i tym wszystkim. Zupełnie jak u nas (wybaczcie, nie umiem się pozbyć starych nawyków) w Kikkasō. Do dyspozycji mieliśmy też onsen, z rotenburo umieszczonym na skalnym zboczu (jak cały ten hotel), oferującym widok na Morze Wewnętrzne. I chłoszczące wiatry, ale i tak rano wszyscy wstaliśmy chyba o szóstej, żeby przed śniadaniem zanurzyć się jeszcze raz. Co do jedzenia – po kolacji (kolacji połączonej z karaoke) zrozumiałam już, dlaczego klienci w Fujiya nie dojadali (ku mojej rozpaczy z powodu marnotrawstwa) swoich posiłków. Tej ilości nie da się przejeść. Śniadanie tak samo. Co prawda ryba na pusty żołądek to nadal nie jest mój ulubiony styl, ale było dobre. I wywołało kolejną falę wspomnień z pracy :)

Sztuka współczesna
Po takim postoju ruszyliśmy na Naoshimę, żeby spędzić dzień pod znakiem sztuki współczesnej. Odwiedziliśmy 家プロジェクト(Art House Project) i ベネッセハウスミュージアム (Benesse House), żeby zobaczyć tam… Różne dziwne rzeczy. No cóż, nie jest to mój konik. Nie był to chyba niczyj konik. Po powrocie i wrzuceniu zdjęć na Fejsa zostałam  za to zawstydzona przez znajomych z Polski, którzy znali Yayoi Kusamę (chyba najsławniejsza artystka, wystawiająca na Naoshimie, ale zupełnie się nie znam, więc tak tylko piszę). Ja, jak można się domyślić, wcześniej nie miałam przyjemności się zetknąć. No cóż, może dzięki wzrostowi świadomości takich jak ja choć trochę wypełniła się misja edukacyjna tej wyprawy. A ja naoglądałam się przez kilka godzin leżących na podłodze kamlotów i kilkudziesięciu figurek Ultramana ustawionych przed lustrem.  

Pierwsza wycieczka na mocne pięć.

Hasedera (typowy Instagram, co nie?)
Drugą wycieczkę (19 lutego) spędziliśmy w sumie w większości w autobusie (trzy godziny dojazdu w jedną stronę). Na dodatek celem było Ise Jingū, które obejrzałam już przy okazji wycieczki do Nagoi na przełomie grudnia i stycznia (pozwolę sobie więc opisać Ise we wpisie poświęconym temu wyjazdowi), więc  poziom ekscytacji musiał być mniejszy, ale wycieczka to wycieczka, żal nie jechać. Dzięki temu przynajmniej zobaczyłam świątynię Hasedera w miejscowości Sakurai (pref. Nara), z czego się cieszę, bo nie ma opcji, żebym sama z siebie trafiła w taki środek niczego (pomijam Asukę dwa lata temu), a świątynia okazała się bardzo ładna, co widać na zdjęciu obok.

Podsumowując: jeżeli komuś zależy na takich zorganizowanych wojażach w czasie stypendium, polecam Handai. Do tej pory zabrali nas też na Takarazukę (będzie wpis), kabuki (raczej nie będzie wpisu, bo nie różni się zasadniczo od opisanego wcześniej kabuki z Tokio) i sumo (będzie wpis). Nie jest źle :)

次回:Bardzo niebezpieczne hobby, czyli Takarazuka Revue!

1 komentarz:

  1. Mam nadzieję, że też będę miała okazję takie miejsca zwiedzić. ^^

    OdpowiedzUsuń