piątek, 26 grudnia 2014

What a great achievement it was to find a (love) hotel room this late!



Wreszcie standard godny takich biznesłumen jak my
Love hotele to dla Europejczyków (tych trochę bardziej oblatanych w Japonii) trochę byt mityczny. Ponoć są, ponoć się z nich korzysta, wystąpiło to u kilku japońskich pisarzy, ponoć jakieś zboczeństwa tam się dzieją. Dla porządku podam definicję, choć nie sądzę, by zabłądziło na tego bloga wiele osób, które nie słyszały jeszcze tego pojęcia. Love hotel to „typ hotelu udostępniający na niedługi okres swoje pokoje oraz wyposażenie przygotowane z myślą o parach zainteresowanych spędzeniem czasu w prywatności i oddających się przy tym aktywności seksualnej.” (dzięki, Wiki!)

Nie planowałam pobytu w żadnym, ale kiedy podczas którejś z sesji skajpowych z Kaszynką, przeglądając jednocześnie stronę Booking.com (jeżeli jeszcze nie polecałam, to polecam, ten portal urządził mi niejeden wyjazd) natrafiłyśmy na dwuosobowy pokój w lovehocie w Kioto za 4624* jeny za noc (czyli 2312 jenów na głowę, prosta matematyka, jak na Japonię są to wręcz barbarzyńsko małe pieniądze) było jasne, że nie przepuścimy okazji. Come on, spójrzcie tylko na to wnętrze. Poza tym to love hotel, jedźmy tam w celach poznawczych! Obliczyłyśmy więc, że w nocy z 8 na 9 i 9 na 10 września jesteśmy na bank w Kioto, a potem zrobiłyśmy rezerwację z chyba dwumiesięcznym wyprzedzeniem.

Nie mam wyraźniejszego zdjęcia tego popisu kunsztu architekta
Czemu tak tanio? Kiedy wcześniej obczajałam z Darkiem tokijskie lovehoty (W CELACH NAUKOWYCH!) najtańsze z nich liczyły sobie po trzy tysiące jenów za tzw. „odpoczynek” (jap. 休憩/ kyūkei) trwający standardowo trzy – cztery godziny. Cała noc to już koszy rzędu mana (10 tys.) i wzwyż. No cóż, tamte hotele stały w Shibuyi, samiuśkim centrum miasta (jeżeli można mówić w ogóle o „centrum Tokio”, a w zasadzie nie można, więc: w jednym z samiuśkich centrów miasta). Nasz kiotowski (kiotijski? <3) przybytek stał raczej na przedmieściach, otoczony wieloma biznesami podobnego pokroju (gdybyście mogli zobaczyć architekturę okolicy!), a także dwoma konbini i McDonaldem. Czyli wszystko co najważniejsze było. Na dodatek promocyjne ceny obowiązywały tylko w dni powszednie, kiedy – jak się domyśliłyśmy – ruch nie był zbyt duży, więc dorabiali sobie jako „zwyczajny” hotel. No i nasz pokój oznaczony był jako najniższy standard. Najniższy. Standard. Miejcie to na uwadze, patrząc na zdjęcia. 

Może rundkę?
Sam budynek… No cóż, nie pozostawiał złudzeń co do tego, co znajduje się w środku. „Romantyzm” w najbardziej tandetnym, japońskim wydaniu, w które chyba nawet sami Japończycy nie wierzą, ale z jakiegoś powodu urządzają tak świat wokół siebie. Wejście od parkingu, jak przystało na prawdziwy lovehot, ale chociaż klienci pragnący zachować anonimowość mogli skorzystać po prostu z automatu z kluczami i iść do wybranego pokoju bez jakiegokolwiek kontaktu z obsługą, my zrobiłyśmy sobie normalny check-in na recepcji (same marmury wokół), a nasze bagaże zaniesiono do pokoju. Wszystko za te dwa seny na łebka.

Pokój. Tak. Może wymienię: najbardziej miękkie łóżko, na jakim spałam w Japonii (pomijając łóżka w Fujiya, tam też mi się zdarzyło, ale to nie ten level). Próbki wszelkich możliwych kosmetyków w łazience, w zestawie z mięciutkimi piżamkami i szlafrokami. Wanna z hydromasażem, w której można było wybrać jeden z kilku programów, a potem dopasować do niego migające, kolorowe lampy. Telewizor w łazience. Drugi, trzy razy większy  w pokoju (włączył się jako budzik, gdy drugiego dnia przyniesiono nam śniadanie; przyzwoite śniadanie zamówione także za śmieszne pieniądze - podali nam je przez specjalny otwór w drzwiach, bo dyskrecja przede wszystkim). Automat do pachinko przy telewizorze. Automat z bielizną erotyczną w szafie. URZĄDZENIE DO MASAŻU przy łóżku. 

Może to jednak był mikrofon?
Jedyne, czego tam nie  było, to wiadome kanały w telewizji. Prawdopodobnie zablokowali je, podejrzewając, że my chyba nie w tych celach, co zwykle ludzie. Poza tym to jednak był najniższy standard!

Tak bardzo było warto <3

*to nie tak, że mam pamięć absolutną do cen etc.; po prostu znalazłam na kompie niepousuwane pliki z planami wszelkich wycieczek, cenami wstępów i godzinami otwarcia przybytków wszelakich. Założę się, że mogłabym z tego skleić niezły przewodnik dla ubogich studentów (zainteresowani mogą się zgłaszać).

1 komentarz:

  1. Fajne zdjęcie. Drugie od góry. W Polsce do tamtej pory nie byłaś taka pełna ekspresji.

    OdpowiedzUsuń