poniedziałek, 22 grudnia 2014

Stolica Pokoju, Spokoju, gejsz i chińskich turystów - Kioto



KAŻDY widział "Wyznania gejszy"
O bogowie, jak mam opisać pobyt w Kioto?

Przecież to Kioto, dawne Heian, Stolica Pokoju i Spokoju. Prawdopodobnie gdyby przyszło mi spędzić w tym mieście rok i tak nie byłabym w stanie zobaczyć wszystkiego, co jest tu do obejrzenia. A byłyśmy tam tylko sześć  dni, podczas których kilka razy wyjechałyśmy, na przykład do Uji czy na Amanohashidate (zrobię z tego osobne wpisy, co oznacza, że do końca roku będę publikować chyba co dwa dni, pracowita ja), a jeden dzień spędziłam w szkole Urasenke (szkoła ceremonii herbacianej) z moją nauczycielką z Fujiya. Za mało czasu i pieniędzy na to wszystko. 

Ale Kioto było cudowne.

Było cudowne mimo chmar turystów pałętających się wszędzie (mówię to ja, 100% gaijina, tak). Zwłaszcza Chińczycy, ach, Chińczycy dawali popalić. Tutaj mała wstawka z rozmowy na Skype z Madą, która wtedy siedziała jeszcze na Shikoku:
Kasza: Mada, jak można być Chińczykiem (w domyśle: Chińczykiem na wakacjach zagranico, nie mamy nic przeciwko istnieniu Chińczyków jako narodu -.-‘) ?
Mada: Nie można.

W Kioto mieszkałyśmy w sumie w trzech miejscach, z których każde było na swój sposób niezwykłe (choć nie zapomnimy, że w pierwszym hostelu kolo nie zrobił nam pancake’ów na śniadanie bo ponoć się skończyły i potem my skończyłyśmy, jedząc tosty w zadymionej knajpie z klasą robotniczą. To był Dzień Bogactwa), ale na osobny wpis (ciekawe kiedy masz zamiar to zrobić, Nyga) zasługują dwie noce w lovehocie. Tak, w love hotelu. Tak, takim właśnie. Mamy zdjęcia.

Ja, wiewiórka-pokrowiec i Złota Pagoda
Jeżeli miałabym ustawiać zwiedzone przeze mnie miejsca według ich piękna... Jasne, nie dam rady. Kiyomizudera to widok jakich mało, pocztówka, którą wysłałam do domu i CHIŃCZYCY WSZĘDZIE. Ginkakuji (Srebrny Pawilon) to dla mnie zen, trochę bardziej niepozorne niż myślałam, ale może przez to właśnie warte odwiedzenia (choć niekoniecznie idąc z buta w sandałach aż od Kiyomizudery, to jednak kawałek jest). Kinkakuji (Złoty Pawilon, czy też – idąc za polskim tłumaczeniem powieści Yukio Mishimy – Złota Pagoda) jest po prostu MAJESTATYCZNE i straszliwie się świeci w słońcu (powiedziałabym, że pachnie nowością, w końcu to mimo wszystko kopia tego, co spłonęło – zainteresowanych odsyłam do podręczników historii i wyżej wspomnianej powieści). Ryōanji to najsłynniejszy w Japonii ogród zen (kamienie, wszędzie kamienie) za którego obejrzenie płaci się 500 jenów, a potem wchodzi i myśli „Wait… what?” (piętnaście głazów, literally), ale potem człowiek zastanawia się i widzi, że to właśnie jest zen (jeżeli można jakoś zdefiniować niedefiniowalne - buddyzm to niezła zagwozdka). Sanjūsangendō to wielkie WOW, słoneczny niedzielny poranek, my dwie naprzeciwko tysiąca (niepełnego, część w czyszczeniu, kilka odesłane do muzeów) posągów bodhisattwy miłosierdzia Kannon i absolutny zakaz robienia zdjęć. Zastanawiam się, w którym momencie zdecydowałam, że będę pisać licencjat z buddyzmu (mimo, że okres przygotowań do egzaminu z religioznawstwa na drugim roku opisałabym słowem „ZWĄTPIENIE”), ale chyba było to właśnie w Kioto. 

Z licencjatem też tak wiszę
Cieszę się, że – bardziej przypadkiem niż celowo, godziny zamykania świątyni są wczesne i nieubłagane, a chciałyśmy zobaczyć więcej - udało nam się dotrzeć do Nishi Honganji i Tōji. W Nishi Honganji (związanej ściśle z amidyzmem, ciekawą odmianą buddyzmu, którą częściowo zajmuje się w swoim licencjacie Kaszynka; tak, my dwie religioznawczynie bardzo) spacerowałam sobie w skarpetach po drewnianych deskach pawilonu, trzymając w jednej ręce moje trampki w foliowej siatce, w drugiej aparat fotograficzny i myślałam, że: a) dzięki Bogu trzeba tu zdejmować buty, jeszcze trochę zwiedzania i moje stopy umrą i odpadną, b) chcę zrozumieć buddyzm, wrócić tu i więcej ogarniać. W Tōji przyglądałam się pięciokondygnacyjnej pagodzie i jeszcze nie wiedziałam, że skończę, tłumacząc traktat Kūkaia, buddyjskiego mnicha i myśliciela (cóż, w pracy licencjackiej będę musiała się bardziej rozwinąć z charakterystyką) ściśle związanego z tą świątynią, niemal tak starą jak miasto (czyli ponad 1200 lat). 

Każde z tych miejsc chciałabym odwiedzić jeszcze wiele razy. 


Nishi Honganji, amidyzm wow
Ale Kioto to nie tylko kontemplacja buddyjskich zabytków. To też piwo pite w nocy z Damianem w jednym z mniej uczęszczanych zaułków, w towarzystwie kotów i cykad; i drugie,  gdzieś w połowie schodów w Fushimi Inari, z widokiem na nocne miasto. To dwa polowania w dzielnicy Gion: pierwszego wieczoru, w ulewie, na najbliższego McDonalda (pozdrawiam najbardziej zorientowany w topografii okolicy personel Lawsona na Gion), żeby zjeść burgera o poetyckiej nazwie tsukimi (jap. 月見 , „oglądanie księżyca”) za kupony rabatowe; i po raz drugi, na gejsze (tak, spotkałyśmy nie raz, tak, wszystkie nas ignorowały, mają lepsze rzeczy na głowie). I wiele innych rzeczy, na które nie mam tu już miejsca, ale których nie zapomnę.

Zasadniczo jeden wielki zachwyt.

3 komentarze: