poniedziałek, 21 lipca 2014

Rybka lubi pływać, Japończycy lubią łowić, ja nie lubię nadawać tytułów - targ Tsukiji

No to narobiłam sobie zaległości. Z premedytacją (wybierając zamiast pisania obalanie 24 puszek piwa Asahi, które wygrałam w firmowej loterii – zostały 3) lub nie do końca (biegając wieczorem przy kolacji w Kikkasō w kimonie, bo W KOŃCU PRACUJĘ W KIMONIE, JAKŻE TO JEST PIĘKNE I UPIERDLIWE ZARAZEM). Ostatecznie jednak usiadłam przy deserze mango w Jonathan’s  (o tym może we wpisie trochę innego rodzaju później), zrobiłam sobie listę tego, o czym wypadałoby napisać przed sierpniową wspinaczką na Fuji i wyszła mi mniej więcej jedna notka dziennie, albo coś takiego. Trzeba brać się do roboty.
              
Rzut okiem na targ
Zaczynam od realizacji kolejnego punktu na mojej liście „Things to do in Japan” – wizyty na targu Tsukiji (築地市場) – największym targu ryb i ogólnie pojętych owoców morza w Tokio, znanym w ostatnich latach z tego, że przyciąga niemal tylu turystów, co kupujących. Aby ułatwić trochę – i tak ciężkie - życie zalewanych falą zwiedzających (jakże trafna metafora, piąteczka) handlarzy i rybaków wprowadzono restrykcje, zgodnie z którymi na codzienną aukcję tuńczyków może wejść  jedynie do 120 osób, ale tym się nie martwiłam, bo aukcja ta zaczyna się o 5 rano, czyli o tej samej godzinie, o której startują pierwsze tokijskie metra. Nie było szans, chyba, że spałabym na miejscu gdzieś w pudle po ostrygach od poprzedniego dnia. Zadowoliłam się więc klasycznym zwiedzaniem, czyli łażeniem pomiędzy wiadrami z przeróżnymi istotami (nie daję głowy, że wszystko było jadalne – a już na bank nie dla mnie) z aparatem w jednej dłoni i zakupionym na miejscu świeżym onigiri (z 明太子/ mentaiko, ikrą ryby, której nazwa nie tłumaczy się na polski) w drugiej.
Rzut okiem na moje śniadanie

                 
Pogoda mi dopisała, wbrew ciągnącym się od tygodnia zapowiedziom tajfunu nr 8 („Po co imiona dla tajfunów, skoro jest ich tak dużo?” – agencje meteorologiczne w Japonii), który miał przetaczać się nad Kantō niemal godzina w godzinę wtedy, kiedy ja miałam przetaczać się z Hakone do Tokio pociągiem. Znając ostrożność lokalnych kolejarzy, oczyma duszy widziałam pociągi stojące przez trzy dni, ale – ku mojej radości – obudziwszy się owego dnia rano za oknem nie ujrzałam połamanych drzew i spanikowanych ludzi, tylko bezchmurne niebo i 33 stopnie (stopni nie ujrzałam, bo nie mam termometru, ale szybko je poczułam). Trochę nas ten imponujący tajfun minął (nie narzekam, w innych częściach kraju narobił bałaganu), ale nie ominęła za to kilkudniowa świetna pogoda, która – jak się dowiedziałam – przychodzi zawsze po przejściu tego rodzaju zjawiska. Miodzio.
Siemano, mogę się tylko domyślać, kim jesteście
                
Do Tsukiji dotarłam przed 9 rano, czyli tak, by trafić idealnie  na moment otwarcia targu dla turystów. Nie całego, ponieważ wyznaczono strefy, gdzie można się pałętać. Nie ma problemów z orientacją, bo na wejściu dostajesz mapkę, wystarczy tylko zorientować się, w którą stronę masz ją trzymać  (jeeednak nie było to w moim przypadku tak od razu). Przy okazji sprawdzają, czy nie przyczłapałeś się w sandałach, ponieważ wejście jest tylko w pełnych butach (brodząc później w wodzie z akcentami rybiej krwi gdzieniegdzie przyznałam rację temu, kto to wymyślił). Później nie ma już zasadniczo dużych ograniczeń, może z wyjątkiem klauzuli przyzwoitości, to znaczy: nie być zbyt upierdliwym dla ludzi, którzy tam pracują. I nie dać się przejechać wózkiem do transportu ryb.
                 
To dość imponujące
Ach, czegóż ja tam nie widziałam… No właśnie, czegóż, nie znam nazw 80% tych stworzeń. Było dużo macek, krewetek, ryb z dużymi oczami i w dziwnych kolorach, ostryg oraz królów imprezy – tuńczyków o głowach większych niż moja. Serio, nie wiem, czy to można nazwać jeszcze „rybą”, czy już „potworem morskim”. Ale pan z nożem obrabiający takiegoż tuńczyka (konkretnie pozbawiający go owej głowy) pozostawał niewzruszony.
                 
Poza „świeżonkami” prosto z targu, nieopodal w knajpkach można było się nieźle najeść owoców morza za więcej (zestawy lunchowe z sashimi = surową rybą) lub mniej (moje onigiri, małże do samodzielnego wyssania, tanie kaiten zushi – do wyboru, do koloru). Najbardziej zdziwił mnie ogrom straganów sprzedających 卵焼き (tamagoyaki; omlet z jajka w wersji japońskiej, czyli bardzo gruby i pokrojony w kostki), bo co ma piernik do wiatraka? Ale kto wie, może między rybami a jajkami istnieje jakaś tajemnicza korelacja, której nie chwytam. Ogólnie, było żarcie, więc wypad nie mógł się nie udać.
                
Tak właściwie spędziłam w Tokio trzy dni, w ciągu których zdołałam milion razy jeść lody i pic kawę z McDonalda, dorobić się odcisków, odwiedzić groby 47. samurajów i Nihonbashi, obkupić się na największej przecenie mojego życia w H&M, wzbogacić o milion książek i KUPIĆ KIMONO, ale o dwóch z tych rzeczy (czyt. kimono i moje skromne sposoby na kupowanie tanio w Japonii) jeszcze tutaj napiszę, a więc trzymajcie kciuki za moją wenę i grafik pracy ;)

1 komentarz:

  1. Dobra, dodam komentarz po raz trzeci, a co tam.
    Bardzo podobała mi się notka, taka typowo podróżnicza, propsy, wow. Inspirująca max. Piąteczka za metaforę, faktycznie. ^ ^ Trzymam kciuki za grafik pracy, bo wena, to wiesz, bez niej też da radę.
    Opaliłaś się?

    OdpowiedzUsuń