wtorek, 27 maja 2014

Podróżnicy za jeden uśmiech i niejednego jena: Nagasaki

Tak w ogóle miało być trochę inaczej. Podczas naszej wymarzonej 研修旅行 (pozwólcie, że przetłumaczę to pojęcie jako „wycieczkę naukową” – generalnie chodziło o to, żeby nie tylko pić, ale też czegoś się nauczyć o Japonii) planowałam pojechać – jak Pan Bóg przykazał – do Kansai, bo najważniejsze, Kioto i w ogóle. Kyūshū miało być we wrześniu. Ale najpierw odezwała się Kasz, że ekipa z Fukuyamy jedzie właśnie w okolice Nagasaki, a potem POŻS (pamiętacie go jeszcze? Czasem przelatuje przez nasze życie jak meteor i robi równie dużo zamieszania) powiedział nam, że możemy sobie wybrać dowolny termin wycieczki, czyli w efekcie DOPASOWAĆ SIĘ DO FUKUYAMY… No i decyzja zapadła. Kolebko japońskości, tutejszego chrześcijaństwa i kontaktów z Zachodem (z lekką domieszką atomu) – nadchodzimy!

Oto czubek Fuji.
I to w dość efektowny sposób – samolotem. Nie, nie mamy za dużo pieniędzy (choć dostaliśmy od naszej ukochanej nad życie firmy bonus na wyprawę, który mieliśmy obiecany w umowie - ale kto by tam to w październiku czytał ze zrozumieniem, wtedy mieliśmy w głowach tylko neon „JAPONIA”) – przelot budżetówką wychodził nieco taniej niż bus w obie strony (i nieopisanie szybciej). Tak więc na Kyūshū pojechaliśmy przez Tokio (z przystankiem w tym ostatnim na zakupy, obżarcie się do granic możliwości na PIZZOWYM BUFECIE w Shakey’s i nomikai ze znajomymi). Tutaj cenna uwaga: lotnisko Narita tylko udaje, że jest w Tokio. Leży 60km od niego i jeśli nie masz zmysłu poszukiwacza najtańszej możliwej opcji, zapłacisz 3000 jenów za dojazd z Shinjuku na miejsce. A jeśli masz (czyli jesteś krewnym Darka i mnie) pojedziesz z Ueno za 1/3 tej kwoty. Wybieraj mądrze. Sam lot przebiegł spokojnie, poza tym, że jeszcze chwila i na pokładzie kazaliby płacić sobie dodatkowo za powietrze, którym oddychasz, stewardessy były jakieś brzydkie, a niebo zachmurzone i widzieliśmy tylko czubek Fuji.

Fukuoka przywitała nas deszczem, ale i tak niewiele sobie z tego robiliśmy, gdyż po zjedzeniu (zadziwiająco taniego jak na lotnisko) obiadu przesiadaliśmy się bezpośrednio w 高速バス (czyli taki ekspresowy autobus, jakkolwiek by to nie brzmiało; jechał autostradą i ponoć dzięki temu było szybciej) i pędziliśmy do Nagasaki, na spotkanie przygodzie, oraz Marcie, Madzie i Adze (to w sumie trochę synonimy). Bilety kupiliśmy z wyprzedzeniem, korzystając z niezastąpionego systemu płatności w konbini. Serio, robisz rezerwację w necie, lecisz z numerkiem do najbliższego Lawsona albo Seven Eleven i pozamiatane. Bilety na samolot też tak kupiliśmy. Japonia jest najlepsza.
                
Pamiątkowe selfie w strojach do relaksu na kamlotach
Po wzruszającym reunion na kładce dla pieszych nad główną drogą w Nagasaki stwierdziliśmy, że walić dziś zwiedzanie, i tak już pada. Po zameldowaniu się w hotelu (polecam Akari, jest świetnie położone, tanie, była darmowa kawa i miałam większe łóżko niż Darek :D) i przegrupowaniu, wraz z Madą i Kaszynką ruszyłyśmy relaksować się w onsenie, położonym na zboczu pobliskiej góry. Nie dość, że mogłyśmy wymoczyć tyłki, podziwiając panoramę nocnego Nagasaki, to jeszcze trafiłyśmy na Dzień 岩盤浴 (taka sauna, tylko że z efektami specjalnymi w postaci soli, kamieni i innych zdrowotnych gadżetów, na których się leżało; były pokoje o różnej temperaturze i przy 60 stopniach nie mogłam oddychać, polecam) i było tanio. A my cenimy tanie imprezy.

W ten sposób wróciłyśmy zrelaksowane do Akari, by zakończyć dzień wraz z Agą i Darkiem przy litrze umeshū. Albo trzech. Dzień zakończył się późno.
               
Pierwsi japońscy święci, to się ceni
Druga doba w Nagasaki upłynęła mnie i Darkowi… martyrologicznie. I intensywnie. Zwiedziliśmy bowiem wszystkie miejsca związane z wybuchem nad Nagasaki bomby atomowej, a na dobitkę miejsce kaźni słynnych (to znaczy kto zna, ten zna) 26 męczenników z Nagasaki. W skrócie – męczennicy mieli pecha, że akurat za ich życia i działalności Toyotomi Hideyoshi wydał edykt zakazujący praktyk chrześcijańskich, a mieszkańcy Nagasaki w czasie II wojny światowej mieli jeszcze większego pecha, że 9 sierpnia 1945 roku były chmury i amerykański bombowiec zawrócił znad pierwotnego celu, kierując się w stronę ich miasta. Dużo rzeczy zostało na ten temat napisane, więc nie będę się starała dorzucać swoich marnych trzech gorszy, a zamiast tego napiszę tylko, że naprawdę warto  zobaczyć zarówno Park Pokoju, hipocentrum (przy okazji dowiadując się, czym jest HIPOcentrum…) wybuchu, jak i muzeum poświęcone pamięci tego dnia. Na dodatek w parku zagadał nas pan, który był wtedy kilkulatkiem i prawie się rozkleiłam po jego opowieści.
Tak dziś wygląda hipocentrum (czarny słup), w tle pozostałości katedry Urakami
                 
A męczennicy tez mieli niewesoło, za to teraz mają stronę internetową o najlepszym adresie świata 26martyrs.com!
               
Tyle emocji trzeba było odreagować, więc wieczorem nadszedł czas na KARAOKE w znalezionym przez Agę i Darka Joysound. To było KARAOKE Z NOMIHŌDAIEM (czyli nieograniczoną ilością drinków). Bez limitu czasowego. I do tego były jeszcze soft drinki z automatów za free. I LODY. MIĘDZY INNYMI MATCHA. I do tego były polewy i POSYPKI. A Mada miała urodziny, przez co dostaliśmy tort (trochę świeżo odmrożony, ale o północy smakował jak ambrozja, mimo, że zżarłam do tego czasu z dwa litry lodów) i 30% zniżki. Zniżka jest najlepszym, co może spotkać cię przy regulowaniu rachunku (długiego na pół metra) o trzeciej nad ranem. Na dodatek Kaszyńskiej policzyli za wyrobienie nam karty członkowskiej plus 500 jenów, więc przez całą drogę powrotną darła się „ALE DLACZEEEGO? ALE TO JEST NIE FAAAAIR!” – gdyby ktoś pytał, zrzuciliśmy się, żeby jej oddać :) Największym szokiem następnego ranka był fakt, że nadal mam głos, gdyż w duecie z Madą wykonałam prawdopodobnie połowę openingów z Gintamy (i kilka endingów). W skrócie: najlepsze karaoke ever.
To zdjęcie wiele mówi o tamtym wieczorze
                 
Trzeci dzień w Nagasaki to pozostałości: tu jakaś świątynia; tam Dejima (sztucznie usypana wyspa, która już nie jest wyspą i stoi w środku miasta), kiedyś będąca jedynym obszarem w Japonii, na którym mogła postać noga obcokrajowca (najczęściej Holendra), obecnie szalenie nudna; posiadłość i ogród Glovera (pana, który wymyślił Kirina, a Kirin to dobre piwo, więc szacun dla niego, choć miał brzydką córkę – ZA TO ŁADNY DOM), wieczór w dzielnicy, w której ponoć było czuć atmosferę ery Taishō (lata 1912 – 1926), choć ja ją czułam tylko przy pierwszym zaułku, a potem moją uwagę odwróciły panie na niebotycznych obcasach, które mogły niby być hostessami, ale mogły też mieć zgoła inną profesję… I pożegnanie z dziewczynami. To nie czas na łzy, widzimy się za niecały miesiąc w Tokio (na pewno na karaoke).

Czwartego dnia ruszamy z Darkiem na samotny podbój Fukuoki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz