sobota, 31 maja 2014

Podróż za jeden uśmiech i niejednego jena: Fukuoka/Dazaifu

Fukuoce poświęciliśmy kolejne trzy dni zwiedzania, z kilkugodzinną przerwą w poniedziałek 19 maja na wypad do Dazaifu, który miał ponoć zająć cały dzień, a naprawdę potrwał od 11:00 do 15:00. Ale od początku.

Hakata to jedno z dwóch serc Fukuoki, drugim jest Tenjin
Pierwszy dzień został tak naprawdę pochłonięty przez podróż (powrót?) z Nagasaki do Fukuoki. Jak już jesteśmy przy tych dwóch miastach, pierwsze podobało mi się znacznie bardziej. Fukuoka jest całkiem spoko jako miejsce do życia (z klimatu przypomina takie mniejsze Tokio) i ma zarąbisty falowany dach nad dworcem Hakata, ale historycznie – niestety – mniej do zaoferowania niż Nagasaki, a zwiedzanie to jest to, co lubię najbardziej (dobra, nie licząc karaoke z nomihōdaiem). Jeżeli w tym momencie zwolennicy Fukuoki powstaną ze swoich miejsc i udowodnią mi pomyłkę, będę nawet wdzięczna, aczkolwiek po Nagasaki poczułam się drugim miastem trochę rozczarowana.

Mniam (?)
Co nie oznacza jednak, że był to zmarnowany czas. Po zakwaterowaniu się w totalnie odjazdowym hostelu Aloha („odjazdowym” w sensie tego, że właściciel sprawiał wrażenie osoby z niezłym bałaganem na strychu, raczej mało ogarniał i nazwaliśmy go Panem Aloha. A łazienka nie zamykała się na klucz, prysznice w stresie polecam ;)) ruszyliśmy na zwiedzanie miasta i kolację w yatai, czyli japońskiej budce na kółkach z jedzeniem (jeżeli ktoś chce się rozwinąć popularnonaukowo, pisałam o tym mini artykuł TUTAJ). Yatai znaleźliśmy na brzegu rzeki Naka, mijając po drodze prawdopodobnie największą atrakcję miasta – Canal City, czyli centrum handlowe wyposażone w system fontann, które co godzinę dają popis strzelania wodą przy akompaniamencie podniosłej muzyki. Podobało mi się, bo w środku znalazłam sklep Shōnen Jumpa i kupiłam teczkę z Gintamy, wiwat pamiątki tematyczne. Na straganach było dużo ludzi, jeszcze więcej obcokrajowców i trochę drogo, ale wiadomo – atrakcja turystyczna. Z braku wiedzy na temat tego, co kryje się pod nazwami większości dań zamówiłam ōden, bo przynajmniej mogłam pokazać sprzedawcy palcem, co chcę zjeść (było dobre). Darkowi trafiła się ryba - mentai (明太) nadziewana jej własną ikrą, więc –choć jemu smakowało – cieszyłam się z mojego ōdenu.

Nasze katedry są starsze, ale klimat był
Drugi dzień to niedziela, więc plany zwiedzania podporządkowałam porannej wizycie w kościele Nie byle jakim, trafiła mi się katedra, głownie dlatego, że przez kijowe wifi w Alosze nie bardzo mogłam poszukać w necie innych parafii. Wyszło mi to jednak na dobre, ponieważ przy katedrze trafiłam na mój pierwszy znaleziony w Japonii sklepik z dewocjonaliami, więc wyszłam biedniejsza o 300 jenów, ale bogatsza o modlitewnik. Ciekawe, czy na trzecim roku dostanę dodatkowe punkty na ustnym za znajomość „Ojcze nasz” po japońsku.

Po mszy nadszedł czas na samotne zwiedzenie ruin zamku w Fukuoce (serio, niewiele z niego zostało, jakaś platforma w miejscu dawnej wierzy i trochę murów, ale ruiny rządu w Dazaifu robią jeszcze „lepsze” wrażenie), park z uroczym jeziorkiem i teatr Nō (gdzie załapałam się na jakiś turniej i mogłam obejrzeć za free fragment przedstawienia, czasem warto zagadać do pań na portierni). Później nastąpiła seria jakiegoś miliarda świątyń, oznaczonych na mapie Fukuoki jako „Region with many temples and shrines”. Zanim zaczęły mi się wszystkie zlewać w promieniach bezlitosnego słońca Kyūshū stwierdziłam, że najfajniejsze były: 櫛田神社 - Kushida Jinja (bo efektowna) i najstarsza świątynia zen w Japonii – 聖福寺/Shōfukuji (bo święty spokój w środku).
Kushida Jinja

Tego dnia poza kupnem nieprzyzwoicie taniego bentō, klapek geta do kimona („Chyba trochę małe…” – „Panienko, jak w tych butach nie wystaje pięta, to znaczy, że jest ŹLE!”) i  Kitkata o smaku fioletowego ziemniaka (紅いも) na dworcu Hakata nie działo się już nic spektakularnego.

U Tenjina wszystko dobrze
Trzeci dzień to Dazaifu. Jak już wspominałam, obróciliśmy tam zadziwiająco szybko, głównie dlatego, że był poniedziałek i tamtejsze Muzeum Narodowe Kyūshū było zamknięte. Widzieliśmy oczywiście poświęconą nieszczęsnemu Sugawara no Michizane (w skrócie: wpływowy urzędnik, przeciwko któremu zawiązano spisek, w związku z czym został wygnany na Kyūshū, gdzie zmarł, by jako duch nawiedzać dwór cesarski, który się wystraszył, powiedział „sorry” i uczynił z niego bóstwo „na zgodę” – i co, jestem mistrzem tl;dr?) świątynię – Dazaifu Tenman-gū (大宰府天満宮), która była równie ładna, co nastawiona na wyciągnięcie jak największej ilości hajsu z pielgrzymów (amulety „na dobrą naukę” za 1000 jenów!  Niby wiem, że Michizane – bóstwo Tenjin jest opiekunem ludzi zdających egzaminy, ale taniej chyba wychodzi jednak się nauczyć).

Jak okiem sięgnąć, wszędzie HISTORIA
Poza świątynią Tenjina widzieliśmy jeszcze kilka innych, bardzo designerskiego Starbunia (o którym kiedyś czytałam w necie i nie miałam pojęcia, że stoi w takiej - no sorry - lekkiej dziurze jak Dazaifu) i – gwóźdź programu – ruiny rządu prefekturalnego z VIII wieku. Zdaje sobie sprawę, jak mała szansa jest na to, żeby coś z VIII wieku przetrwało do dziś, ale… serio, „ruiny” to mocne słowo w tym przypadku. Dazaifu (tak w ogóle obecna nazwa miejscowości to jednocześnie określenie ówczesnego rządu, sprytnie, nie?) Government Office to po prostu sterta kamlotów na polu. Nie będę hipokrytką, i tak chciałam te kamloty zobaczyć i spróbować sobie wyobrazić dawny klimat (było ciężko), ale mieliśmy swego rodzaju szczęście, że tego dnia było zamknięte (w ogóle, uważajcie na zwiedzanie w poniedziałki w Japonii), bo musielibyśmy płacić za wstęp na to pole i do małego muzeum 150 jenów, a tak weszliśmy za darmo (na samo pole). Nie łamiąc prawa, ludzie tam psy wyprowadzali.

Pokój taki japoński, wow
Ostatniego dnia mieliśmy zarezerwowany nocleg w ryōkanie (hostel w stylu "japońskim", czyli przygotujcie się na tatami i spanie na podłodze) Kashima Honkan (鹿島本館), który serdecznie polecam, bo pochodząc z ery Taishō (już wspominałam, kiedy to było) zachował naprawę... japoński klimat. Maty, futony. małe ofuro, kapciochy, japoński ogródek w wersji mini i obsługa z niezłym omotenashi (jak najlepsze służenie gościom, czyli coś, czym zamęczają nas w pracy). Na dodatek stoi jakieś 200 metrów od Kushidy (o czym nie wiedziałam, zwiedzając ją poprzedniego dnia).

I w ten sposób doturlaliśmy się do ostatniego dnia wycieczki. Na Kyūshū zaczęło lać, ale kogo to obchodzi, już wyjeżdżamy. Nasz samolot (tym razem stewardessy były trochę lepsze) wystartował w deszczu i w deszczu wylądował (w Tokio), a my po serii kilku przesiadek z pociągu na pociąg (tutaj wskazówka – okazując w kasie biletowej na lotnisku Narita swój paszport dostaniecie 50% zniżki na Narita Express, który w nieco ponad godzinkę i bardzo wygodnie dowiezie Was do samego Shinjuku; tak, tak, to ten za 3 tysiące, ale jak już mówiłam – ZNIŻKA; działa tylko w stronę Tokio, nigdy odwrotnie) dotarliśmy do domu.

To znaczy do Miyanoshity, ale mieszkam tu już 7 miesięcy (jak ten czas lecilecileci) i zaczynam się dziwnie przyzwyczajać.

wtorek, 27 maja 2014

Podróżnicy za jeden uśmiech i niejednego jena: Nagasaki

Tak w ogóle miało być trochę inaczej. Podczas naszej wymarzonej 研修旅行 (pozwólcie, że przetłumaczę to pojęcie jako „wycieczkę naukową” – generalnie chodziło o to, żeby nie tylko pić, ale też czegoś się nauczyć o Japonii) planowałam pojechać – jak Pan Bóg przykazał – do Kansai, bo najważniejsze, Kioto i w ogóle. Kyūshū miało być we wrześniu. Ale najpierw odezwała się Kasz, że ekipa z Fukuyamy jedzie właśnie w okolice Nagasaki, a potem POŻS (pamiętacie go jeszcze? Czasem przelatuje przez nasze życie jak meteor i robi równie dużo zamieszania) powiedział nam, że możemy sobie wybrać dowolny termin wycieczki, czyli w efekcie DOPASOWAĆ SIĘ DO FUKUYAMY… No i decyzja zapadła. Kolebko japońskości, tutejszego chrześcijaństwa i kontaktów z Zachodem (z lekką domieszką atomu) – nadchodzimy!

Oto czubek Fuji.
I to w dość efektowny sposób – samolotem. Nie, nie mamy za dużo pieniędzy (choć dostaliśmy od naszej ukochanej nad życie firmy bonus na wyprawę, który mieliśmy obiecany w umowie - ale kto by tam to w październiku czytał ze zrozumieniem, wtedy mieliśmy w głowach tylko neon „JAPONIA”) – przelot budżetówką wychodził nieco taniej niż bus w obie strony (i nieopisanie szybciej). Tak więc na Kyūshū pojechaliśmy przez Tokio (z przystankiem w tym ostatnim na zakupy, obżarcie się do granic możliwości na PIZZOWYM BUFECIE w Shakey’s i nomikai ze znajomymi). Tutaj cenna uwaga: lotnisko Narita tylko udaje, że jest w Tokio. Leży 60km od niego i jeśli nie masz zmysłu poszukiwacza najtańszej możliwej opcji, zapłacisz 3000 jenów za dojazd z Shinjuku na miejsce. A jeśli masz (czyli jesteś krewnym Darka i mnie) pojedziesz z Ueno za 1/3 tej kwoty. Wybieraj mądrze. Sam lot przebiegł spokojnie, poza tym, że jeszcze chwila i na pokładzie kazaliby płacić sobie dodatkowo za powietrze, którym oddychasz, stewardessy były jakieś brzydkie, a niebo zachmurzone i widzieliśmy tylko czubek Fuji.

Fukuoka przywitała nas deszczem, ale i tak niewiele sobie z tego robiliśmy, gdyż po zjedzeniu (zadziwiająco taniego jak na lotnisko) obiadu przesiadaliśmy się bezpośrednio w 高速バス (czyli taki ekspresowy autobus, jakkolwiek by to nie brzmiało; jechał autostradą i ponoć dzięki temu było szybciej) i pędziliśmy do Nagasaki, na spotkanie przygodzie, oraz Marcie, Madzie i Adze (to w sumie trochę synonimy). Bilety kupiliśmy z wyprzedzeniem, korzystając z niezastąpionego systemu płatności w konbini. Serio, robisz rezerwację w necie, lecisz z numerkiem do najbliższego Lawsona albo Seven Eleven i pozamiatane. Bilety na samolot też tak kupiliśmy. Japonia jest najlepsza.
                
Pamiątkowe selfie w strojach do relaksu na kamlotach
Po wzruszającym reunion na kładce dla pieszych nad główną drogą w Nagasaki stwierdziliśmy, że walić dziś zwiedzanie, i tak już pada. Po zameldowaniu się w hotelu (polecam Akari, jest świetnie położone, tanie, była darmowa kawa i miałam większe łóżko niż Darek :D) i przegrupowaniu, wraz z Madą i Kaszynką ruszyłyśmy relaksować się w onsenie, położonym na zboczu pobliskiej góry. Nie dość, że mogłyśmy wymoczyć tyłki, podziwiając panoramę nocnego Nagasaki, to jeszcze trafiłyśmy na Dzień 岩盤浴 (taka sauna, tylko że z efektami specjalnymi w postaci soli, kamieni i innych zdrowotnych gadżetów, na których się leżało; były pokoje o różnej temperaturze i przy 60 stopniach nie mogłam oddychać, polecam) i było tanio. A my cenimy tanie imprezy.

W ten sposób wróciłyśmy zrelaksowane do Akari, by zakończyć dzień wraz z Agą i Darkiem przy litrze umeshū. Albo trzech. Dzień zakończył się późno.
               
Pierwsi japońscy święci, to się ceni
Druga doba w Nagasaki upłynęła mnie i Darkowi… martyrologicznie. I intensywnie. Zwiedziliśmy bowiem wszystkie miejsca związane z wybuchem nad Nagasaki bomby atomowej, a na dobitkę miejsce kaźni słynnych (to znaczy kto zna, ten zna) 26 męczenników z Nagasaki. W skrócie – męczennicy mieli pecha, że akurat za ich życia i działalności Toyotomi Hideyoshi wydał edykt zakazujący praktyk chrześcijańskich, a mieszkańcy Nagasaki w czasie II wojny światowej mieli jeszcze większego pecha, że 9 sierpnia 1945 roku były chmury i amerykański bombowiec zawrócił znad pierwotnego celu, kierując się w stronę ich miasta. Dużo rzeczy zostało na ten temat napisane, więc nie będę się starała dorzucać swoich marnych trzech gorszy, a zamiast tego napiszę tylko, że naprawdę warto  zobaczyć zarówno Park Pokoju, hipocentrum (przy okazji dowiadując się, czym jest HIPOcentrum…) wybuchu, jak i muzeum poświęcone pamięci tego dnia. Na dodatek w parku zagadał nas pan, który był wtedy kilkulatkiem i prawie się rozkleiłam po jego opowieści.
Tak dziś wygląda hipocentrum (czarny słup), w tle pozostałości katedry Urakami
                 
A męczennicy tez mieli niewesoło, za to teraz mają stronę internetową o najlepszym adresie świata 26martyrs.com!
               
Tyle emocji trzeba było odreagować, więc wieczorem nadszedł czas na KARAOKE w znalezionym przez Agę i Darka Joysound. To było KARAOKE Z NOMIHŌDAIEM (czyli nieograniczoną ilością drinków). Bez limitu czasowego. I do tego były jeszcze soft drinki z automatów za free. I LODY. MIĘDZY INNYMI MATCHA. I do tego były polewy i POSYPKI. A Mada miała urodziny, przez co dostaliśmy tort (trochę świeżo odmrożony, ale o północy smakował jak ambrozja, mimo, że zżarłam do tego czasu z dwa litry lodów) i 30% zniżki. Zniżka jest najlepszym, co może spotkać cię przy regulowaniu rachunku (długiego na pół metra) o trzeciej nad ranem. Na dodatek Kaszyńskiej policzyli za wyrobienie nam karty członkowskiej plus 500 jenów, więc przez całą drogę powrotną darła się „ALE DLACZEEEGO? ALE TO JEST NIE FAAAAIR!” – gdyby ktoś pytał, zrzuciliśmy się, żeby jej oddać :) Największym szokiem następnego ranka był fakt, że nadal mam głos, gdyż w duecie z Madą wykonałam prawdopodobnie połowę openingów z Gintamy (i kilka endingów). W skrócie: najlepsze karaoke ever.
To zdjęcie wiele mówi o tamtym wieczorze
                 
Trzeci dzień w Nagasaki to pozostałości: tu jakaś świątynia; tam Dejima (sztucznie usypana wyspa, która już nie jest wyspą i stoi w środku miasta), kiedyś będąca jedynym obszarem w Japonii, na którym mogła postać noga obcokrajowca (najczęściej Holendra), obecnie szalenie nudna; posiadłość i ogród Glovera (pana, który wymyślił Kirina, a Kirin to dobre piwo, więc szacun dla niego, choć miał brzydką córkę – ZA TO ŁADNY DOM), wieczór w dzielnicy, w której ponoć było czuć atmosferę ery Taishō (lata 1912 – 1926), choć ja ją czułam tylko przy pierwszym zaułku, a potem moją uwagę odwróciły panie na niebotycznych obcasach, które mogły niby być hostessami, ale mogły też mieć zgoła inną profesję… I pożegnanie z dziewczynami. To nie czas na łzy, widzimy się za niecały miesiąc w Tokio (na pewno na karaoke).

Czwartego dnia ruszamy z Darkiem na samotny podbój Fukuoki.

sobota, 3 maja 2014

Last month / 4月

Nie byłabym profesjonalną blogerką lajfstajlową, gdybym pożałowała sobie notek w stylu "last month". Poza tym mam mnóstwo zdjęć, które w jakiś sposób opisują mój pobyt tutaj, ale za nic nie stworzą spójnej notki. Jako, że chciałabym w jakiś sposób je pokazać, oto zalążek nowej serii.

... Reszta jest Instagramem (wprawowprawowprawowprawo!)

Wierzcie lub nie, ale to  świątynia buddyjska/ Plan na życie przyszedł mi do głowy dość nagle i... z czapy / Najlepsze miejsca na imprezkę pod sakurą warte są rezerwacji / Błogie czasy sprzed wejścia na wagę

Nocne hanami, czemu nie / Nie przeszłam do roku 1Q84... chyba / Tę twarz znajdziecie wszędzie, nawet na żelu do... twarzy / Zielona herbata we wszystkim, wszystko z zieloną herbatą <3

Jonathan's + kupon na darmowy drink bar = szczęście / Takoyaki, które prawie poparzyły nam
przełyki / Tokijska tarta dyniowa i takie tam / Wielkanocny makaron

Wypróbowuję sweet dziewczęcy japostajl z różnymi skutkami / Yay, mój pierwszy T-Rex tak na żywo (dla niego na martwo) / Kafka nad morzem / Tego będzie mi brakowało w Polsce, część pierwsza: napoje