poniedziałek, 24 lutego 2014

Tyle śniegu na... w całym mieście

Zacznijmy od tego, że śnieg nadal nie stopniał. Przyjeżdżając tutaj (w sensie: do Japonii) miałam nadzieję, że zimę przejdę jakoś ŁAGODNIEJ niż w Polsce, ale okazuje się, że klimat wybrał sobie akurat ten rok by zaszaleć i zaserwował Japończykom i –gościnnie – Nydze – zimę stulecia. W Tokio wszyscy się cieszyli (przynajmniej dopóki nie stanęła kolej), wrzucali na fejsa sweet fotki z zasypanej Shibui, u Kaszyny dzieci po raz pierwszy od 10 lat dzieci lepiły bałwany…

… A Hakone zostało odcięte od świata.

Zaczęło się od tego, że w sobotę, 8 lutego, obudziłam się, ciesząc z wolnego dnia – a śnieg już był. Na drzewie za oknem, na zboczach gór dookoła hotelu, na drogach (zapamiętajcie tę informację) – i DALEJ SYPAŁ. No tak, niby nic dziwnego, jako Polka powinnam być przyzwyczajona. Cóż, kiedy mijała dwudziesta godzina opadów, nawet nam – przybyszom zza żelaznej i mroźnej kurtyny - zaczęło to wszystko śmierdzieć.
Wszystko fajnie, ale do czasu

Okazało się, że słusznie. Wraz z kolejnymi warstwami śniegu dochodziły do nas informacje niczym telegram z Rosji: „AUTOBUSY.STOP.POCIĄGI.STOP.” – zanim się zorientowaliśmy, wszystkie drogi ewentualnej ewakuacji z Miyanoshity zostały odcięte. Cóż – i tak tego dnia nie wybierałam się na żadną wycieczkę.

… Gorzej, że stali (a niemieszkający w akademikach) pracownicy też nie mieli JAK WRÓCIĆ, w związku z czym w nocy z soboty na niedzielę sporą część hotelu zajmował… jego personel. Ciekawa próba wyrównania liczby gości, ponieważ – jak łatwo się domyślić- połowa rezerwacji poszła się bujać, bo ich posiadacze ugrzęźli gdzieś po drodze i dali sobie siana z wycieczką w góry.

Nie widać, że oberwałam wcześniej śnieżką od fotografa
Cóż było robić – ja i Ania spędziłyśmy wieczór, ganiając z kilkoma znajomymi z pracy po ogrodzie i strzelając okolicznościowe fotki hałdom białego puchu, jakich nawet w Polsce od dawna nie uświadczyliśmy (oraz usiłując nie zabić się na oblodzonym tarasie). W konbini, z którego zdesperowani mieszkańcy i tymczasowi koczownicy wymietli 80% towarów spotkaliśmy dwóch przełożonych (w wieku dziadkowym), którzy wspólną noc w hotelu postanowili uczcić dwiema kupowanymi właśnie flaszkami czerwonego wina;) Zasadniczo było miło, następny dzień zapowiadał się na luzie, bo rezerwacje poodwoływane...

… Tyle że następnego dnia komunikacja miejsko-wiejska nadal nie istniała. Z tego powodu ja musiałam pożegnać się z wizją wizyty w kościele, a cześć personelu – z wizytą we własnym domu. Zaczęłam się zastanawiać, czy to nie na takie okazje w konbini można kupić świeże gatki. Na szczęście do wieczora ruszyły pociągi (choć autobusy jeszcze nazajutrz pozostawały raczej niepewne) i wszystko zaczęło wracać do normy. Na tydzień.

Oto wieczorem w walentynki, kiedy robiłyśmy sobie w pokoju mały nomikai z dziewczynami z recepcji, znów zaczął padać śnieg – i nie przestał przez kolejne trzydzieści godzin. Pociągi walczyły nieco dłużej niż tydzień wcześniej, ale w końcu też skapitulowały, dołączając w transportowych niebiosach do autobusów, które nie były w stanie przebić się przez zawalone śniegiem górskie drogi. Tym razem jednak nie skończyło się na blokadzie transportu publicznego: stanęło dokładnie WSZYSTKO. Z położonego niżej Hakone Yumoto nie mógł przebić się żaden samochód nieposiadający łańcuchów na kołach (i odważnego kierowcy), nie mówiąc już o jakimkolwiek zjeżdżaniu w dół w naszym wykonaniu. A jakby ktoś jednak był na tyle szalony, by jechać, w środku nocy na drogę przewróciło się DRZEWO i już było po zawodach. Odwołane tego dnia rezerwacje były najmniejszym problemem dla personelu, który musiał się borykać ze stadem sfrustrowanych klientów, który opuścili swoje pokoje, jednak hotelu opuścić już nie mogli. W związku z tym przez całą swoją zmianę lawirowałam między zmęczonymi, rozdrażnionymi ludźmi, porozkładanymi na wszelkich możliwych kanapach i siedziskach w hotelu. Dzieci płakały, staruszkowie sapali, kelnerzy rozdawali gorącą herbatę potrzebującym– jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Cudem przybyli nieliczni goście musieli jeszcze czekać, aż KTOKOLWIEK (czyli zagonieni na tę okoliczność do mopa  randomowi pracownicy) posprząta im pokoje, bo ekipa sprzątająca NIE DOJECHAŁA. W związku z czym goannaie wykonywałam, mijając po drodze otwarte na oścież drzwi z widokiem na rozbebeszone łóżka. Moja rola nie była jednak tak niewdzięczna, jak M. – mojej koleżanki z pracy, której tego dnia wypadło zadanie zastąpienia na „ladzie” genkanu (centrum dowodzenia, odbierania telefonów i wydawania gościom kluczy do samochodów) innej, bardziej doświadczonej pracownicy, która nie dotarła. Otóż M. przez cały dzień była przysłowiowo łojona przez wszystkich dookoła za nieswoje winy i panującą aurę, biegała od telefonu do telefonu,  a kiedy w końcu ruszyły taksówki musiała tłumaczyć gościom, że dwudziesta piąta osoba na liście oczekiwania na podwózkę to za dużo i będą mogli zarezerwować samochód, kiedy tylko się poluzuje. Jeszcze gorzej mieli pracujący zwykle na zewnątrz mężczyźni, którzy tego dnia wręcz przyrośli do szufli i przewalali dzikie ilości śniegu – nawet mimo posiłków w postaci kilku kelnerów, przeciwników kadr, mężczyzn z działu ślubów (są tacy!) i piekarzy z naszego hotelowego sklepu (ubranych na tę okazję w okolicznościowe gumiaczki) nie udało się do wieczora opanować kataklizmu. Część gości zrezygnowała z prób powrotu i przedłużyła rezerwację na kolejny dzień, część się przebiła, cześć koczowała jeszcze, gdy o 17:00 kończyłam swoją zmianę.
Fajnie to spadało ludziom na głowę

Mówiąc krótko, tego dnia nikt nie wygrał.

A nazajutrz spadł deszcz i zrobiło się jeszcze bardziej groteskowo. Jeżeli jesteście ciekawi, jak odgarnia się śnieg gruby na pół metra i przesiąknięty wodą, mogę – powtarzając po moich kolegach z pracy – powiedzieć Wam, że <cenzura> CIĘŻKO.

Dziś – w tydzień po całej akcji – autobusy nadal nie wróciły do normalnego kursowania (szczerze mówiąc cieszę się, że po kilku dniach w ogóle wróciły do JAKIEGOŚ kursowania), śnieg zalega na poboczach (chociaż dobrze, że w końcu odśnieżyli nam schody do akademika, bo ostatnio myślałam, że zabiję się po wyjściu z progu przy schodzeniu do konbini), a wiosny nie widać.

Zima zaskoczyła drogowców nie w tym kraju, co trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz